Dawno temu pomieszkiwałem na Zaspie. Polegało to na tym, że co rano wsiadałem na swojego stalowego rumaka i poginałem w kierunku domu rodzinnego i pracy. Codziennie ta sama trasa. Bardzo to lubiłem. Szczególnie odcinek przez park biegnący równolegle do pasa startowego. Cztery pory roku. Chwila zieleni w środku miasta. No i bezcenny widok zmęczonych twarzy kolegów z pracy, kiedy mogłem ogłosić, że 'widziałem dzisiaj pasące się na Zaspie wielbłądy'.
Od czasu do czasu do Gdańska przyjeżdżają cyrki. Odkąd zniknęły wesołe miasteczka, pozostał ten jeden rodzaj przenośnej rozrywki. A i to nie na długo. Znana jest bowiem historia cyrku Z., który na wieść, że następnego dnia rano ma przejść kontrolę organów państwowych z zakresu bodajże bezpieczeństwa i higieny pracy zwinął się pośród nocy i oddalił w tylko sobie znanym kierunku.
Cyrk wprowadzał w życie tę odrobinę nieoznaczoności, przypadkowości. Ot cyrk i jego wielbłądy. Zerwały się z postronków i ruszyły 'na giganta'. Najwyraźniej skuszone kwietniowym pąkiem pośród krzaku byłego lotniska przystanęły stadnie poskubać.
Pośród miasta oprócz wielbłąda bywały i inne zwierzęta. A to koń biegał po terenie stoczni, a to lisy gdzieś w centrum. Na ulicy Jaśkowa Dolina zdarzyło mi się widzieć zabitego przez samochód pięknego koziołka. 'I tylko wielbłądów żal'...