Życie to czas, Twój czas...

 

Jak napisałem w Pryncypiach, życie smakuje tylko wtedy, jeżeli udaje nam się zapamiętać to, co robiliśmy danego dnia, czyli jeżeli chwila staje się 'niezapomniana'. Jak trudno spełnić ten postulat na co dzień, wiem równie dobrze, jak każdy z Was. Bywa i tak, że chcemy nadać sens naszemu istnieniu dzieląc się z innymi naszymi przeżyciami. Ja będę to robił, pisząc nieregularnie Bloga. A jeżeli zainteresuje Cię, jakie myśli smyrają mi pod czachą na tematy bardziej ogólne i 'letko' ponadczasowe, przynajmniej w zamierzeniu, zajrzyj do Filozofii.

Nie myślałem, że ucieszy mnie kiedyś odebranie świadectwa ukończenia studiów. Format A5, z orłem u góry. Świadectwo ukończenia studiów podyplomowych wydane przez Akademię Leona Koźmińskiego. Tym oto sposobem znowu jestem absolwentem, tym razem dwusemestralnych studiów w zakresie Zarządzania Projektami.

 

A skąd ta radość? Bo to nie był stracony czas. Przynajmniej tak podsumowuję cały ten czas po trudach rannego wstawania i wypisywania mazaków na ogromnych arkuszach papieru. Ciekawie prowadzone wykłady, ludzie o otwartych umysłach. Miałem wrażenie, że solidnie przepracowałem ten czas. Co prawda tak z perspektywy czasu trochę zabrakło mi jeszcze słów w kilku tematach, zwłaszcza tych związanych z rachunkowością, ale skoro na każdy z tematów były tylko dwa, maksymalnie trzy dni, to nie mogę wymagać za dużo. Dostałem podstawy, dostałem wykaz literatury, wiem gdzie dalej szukać. Wyniosłem chyba mocne podstawy, nieco anegdot. Większość wykładowców umocniła moje pozytywne nastawienie do świata.

 

Tak powinna wyglądać szkoła. Zajęcia w małych grupach, ułatwiających indywidualny kontakt wyładowcy z każdym uczestnikiem zajęć. Działający rzutnik, większość materiałów dostępna w postaci elektronicznej. Każdy miał swój stół, na nim kubeczek i butelki z napojami, co sobie poczytałem za miłą niespodziankę. Przerwa na kawę, przerwa na obiad. Wszystko to w cenie nauki. Niby nic, tylko uzupełnienie zajęć. A jednak to było coś miłego  w tej krainie nadwiślańskiej. Pomimo że obiad wypadał w środku dnia, w porze, która przestawiała mój zegar biologiczny zachęcając do drzemki na popołudniowych zajęciach.

 

Na minus zaliczę na pewno tolerancję dla spóźnialskich. A spóźniali się wszyscy. I wykładowcy i uczniowie. Dzień w dzień, piątek sobota czy niedziela. Do tego istniała przedziwna tolerancja dla opuszczających zajęcia. Wystarczyło danego dnia pojawić się na ostatniej godzinie zajęć sobie zaliczyć obecność za cały dzień. Kolejny duży minus wystawiam za podejście do prac dyplomowych. Przez bardzo długi czas nie dostawałem informacji o tym, co się dzieje z moją pracą. Nie dostałem absolutnie żadnych uwag, a informacje o ocenie otrzymałem dopiero na swoje wyraźne życzenie. Tak jakby oczywistym było, że napisana przeze mnie praca jest cudowna. Oczywiście, tak jest łatwiej i wygodniej dla obu stron biorących udział w ocenie, ale taki układ niesie ze sobą wszystkie wady układu bez zamkniętego sprzężenia zwrotnego.

 

Po każdych zajęciach do wypełnienia dostawałem krótką ankietę, w której mogłem zawrzeć swoją ocenę sytuacji. Dziwię się tylko, że takiej samej ankiety nie otrzymałem po zakończeniu studiów. Chętnie bym się uzewnętrznił podsumowując całość.

 

Jeśli miałbym skrótowo podsumować całe studia, to powiem tak: na pewno warto. Po ośmioletniej przerwie od aktywnej, zorganizowanej nauki było to doświadczenie bardzo stymulujące. Zajrzałem do paru książek, przemyślałem parę spraw. Znowu czułem, że się rozwijam. Chyba po raz pierwszy od czasów ogólniaka. Rzeczywiście coś wynosiłem, czułem się bogatszy. Zaporą może być niewątpliwie cena. Gdybym miał wydać z własnej kieszeni 7 900 pln, to bardzo ale to bardzo bym się zastanawiał. Całe dwa semestry.

Add a comment
Leżę na piaszczystej plaży w odległości jakiś dwustu kroków od początku wody. Brzeg gwałtownie opada w kierunku morza. Pomiędzy mną a granicą łagodnie ale rytmiczne falującego morza jest mała wysepka zieleni. Kilka wychodzących z jednego miejsca pni wierzb rozkłada swoje konary w różne strony świata. Wokół ich podstawy rośnie gęsta morska trawa o ostrych krawędziach źdźbeł. Po białych śladach na pniach drzew widać, że od czasu do czasu w to miejsce docierają morskie fale i byt tej małej wysepki zieleni nie jest pewny. Niektóre z pni już i tak są pochylone nad ziemią, co jest efektem przeszłych ataków z morza i z powietrza.

Jest jasny słoneczny dzień. Pogoda typowa dla naszego wybrzeża. Zamiast wielkiej palącej lampy mamy raczej rażącą światłość bijącą gdzieś z góry. Niebo jest łagodnie przysłonięte cienką warstwą bieli rozpraszającej światło i nadającą mu przenikliwość.

Dopiero przyszedłem. Koło mnie plecak, pod pupą ręcznik. Właśnie się zastanawiam, co dalej. Zaraz założę okulary przeciwsłoneczne, a potem może wyciągnę książkę. Może sprawdzę, jak tam woda, czy nie warto się zamoczyć.

Jestem tu sam. W pobliżu na pewno są ludzie, ale w tej chwili ich nie widzę. Z jednej strony widok ograniczają mi wspomniane wierzby, a z drugiej brzeg załamuje się w taki sposób, że z pozycji siedzącej nie widzę, co znajduje się dalej.

Kładę się na plecach i patrzę chwilę w niebo robiąc z dłoni daszek chroniący przed nadmiarem białej jasności. Nagle niesamowity huk. Nie zdążyłem obrócić do tyłu głowy. Zdążyłem tylko usiąść. Porywa mnie woda. Przez chwilę myślę, że to zabawne. Przecież przy moich ponad 90 kg wagi nagła utrata kontroli nad ciałem jest czymś co najmniej zaskakującym. Czuję, jak się odrywam od podłoża i początkowo sunę tuż nad nim. Kolejne uderzenie wody przewraca mnie i tracę panowanie nad ciałem. Plecak!

W jakiś sposób omijam pobliską kępę drzew. Udaje mi się zatrzymać dopiero w miejscu, gdzie fale wsiąkają w piasek, cofając się z powrotem do morza. Ile to trwało? Zwany moment?

Jestem cały przemoczony, ale nie poobijany. Straciłem orientację. Rozglądam się, sprawdzam gdzie jestem i co się stało. Jestem cały mokry. Mam wodę w uszach i w nosie. Włosy w strąkach. Leżę nieruchomo wczepiony w brzeg. Rozglądam się wokoło. O co w ogóle chodzi? Dlaczego woda uderzyła mnie od tyłu, od strony lądu?

Plecak! No tak, plecak. Woda musiała go zabrać. Jak zwykle miałem w nim te wszystkie papierki i plastiki z numerkami, dzięki którym ściana wydaje pieniądze, a systemy rozpoznają we mnie np. podatnika. Będzie sporo biegania. Mój czas bezpowrotnie tracony w kolejkach i na spotkaniach z anonimowymi urzędnikami.

Odchodzę od wody oceniając zmiany, jakie uczyniło uderzenie fali. Piasek został wyrównany tracąc fakturę pracowicie nanoszoną przez wiatr. Kępa drzew koło której siedziałem wygląda, jakby jakiś wielki grzebień przeczesał wierzbowe konary w kierunku morza. Siadam obok, jak mi się wydaje prawie dokładnie w tym samym miejscu, w którym siedziałem, zanim uderzyła mnie woda. Ciekawe, czy za chwilę nie uderzy kolejna fala, z taką samą siłą. Co się stało dalej w głębi lądu? Nie widać, by fala przyniosła coś ze sobą. Tak jakby wzięła się z znikąd tylko po to, by właśnie mnie uderzyć, porwać i rzucić dokładnie na styku lądu i wody.

Ktoś do mnie macha od strony brzegu. To przecież Mariusz! Jak on tu się znalazł? Włazi do wody co najmniej do pasa. Stoi w miejscu, gdzie zaczyna być już głęboko, za pierwszym podwodnym progiem. Łapie w ręce jakiś worek i wyciąga go na brzeg. Z trudem wstaję i biegnę czując, że mokre ubranie oblepił piasek. Chyba wyglądam dosyć rozpaczliwie. Cały ociekam wodą. Spotykamy się parę metrów od brzegu.

- Widziałem, co się stało. Czemu nie próbowałeś znaleźć plecaka? - pyta, wręczając mi przemoczony worek, w którym rozpoznaję swój plecak.
- Nie wiem, co się stało, skąd ta woda - odpowiadam.
- Mnie też trochę zmoczyło, a potem postanowiłem wyciągnąć twój plecak. Skoro nic Ci nie jest, to mogłeś się chociaż rozejrzeć. Chodźmy stąd. - Mariusz mi zmęczoną twarz. Znowu musiał za kogoś rozwiązać prosty problem, który ten ktoś mógł przecież rozwiązać samodzielnie.

Nie wiem, co powiedzieć. Zarzucam jedno ramię plecaka. Wlokę się znowu ostro pod górę, w kierunku miasta.

Nie wiem, czy chcę stąd iść. Radość z odzyskanych pieniędzy, dokumentów, drobiazgów noszonych w plecaku rozgrzewa. Skąd Mariusz wiedział, że nie będę szukać plecaka?

Tracę ulotną chwilę wolności bycia tylko anonimowym, pozbawionym przymiotów społeczeństwa ciałem na piaszczystym brzegu. Mariusz przecież mnie poznał. Wlazł do wody by przynieść mi plecak pełen pragmatyzmu. Przynajmniej nie stracę czasu na bieganinę po świecie uporządkowanym przez ustawy tworzące z ludzi ledwie obywateli.

Obudziłem się mokry. Sen był bardzo realistyczny, co zdarzyło mi się dotąd tylko kilka razy w życiu. Jeszcze przez chwilę zastanawiam się, czy nie leżę przypadkiem jeszcze ciągle na brzegu. Na skórze i na wargach czuję sól. W nosie mam zapach morskiego wiatru. Przecież jestem w swoim pokoju. Nie ma tu Mariusza. Słońce wstało jakiś czas temu. Światło jest takie same, jak na tamtej plaży.

Czas wstawać. Przy łóżku leży do połowy otwarty plecak. Suchy i realny. Odsuwam go, szukając porzuconych gdzieś wieczorem kapci. Add a comment

Piękna muzyka. Taka, z którą się utożsamiam, przyswajam, asymiluję. Tworzona w domu, w tym szarym kraju. Gdzieś tam siedzi w swoim pokoju Marcin Pawłowski i tworzy. Tworzy piękno. Najbardziej podobają mi się kawałki instrumentalne, spokojne, chilloutowe...

 

http://www.pawbeats.pl/media.html
http://www.pawbeats.mp3.wp.pl/

Add a comment

Czy to możliwe, by ktoś mi, staremu bykowi, zafundował techniczne studia podyplomowe? Okazuje się, że w Trójmieście tak.

Add a comment

Dawno, dawno temu, 17 lutego 2006, wracałem samolotem z podróży służbowej. Wylot z lotniska w Amsterdamie, międzylądowanie w Kopenhadze, miejsce docelowe podróży Gdańsk. Niecałe pół godziny przed odlotem dowiedziałem się, że lot został anulowany. Dowiedziałem się o tym najpierw z tablicy odlotów. Przedstawiciel przewoźnika poinformował mnie, że zaszły 'nieoczekiwane okoliczności': obaj piloci się rozchorowali i nie ma ich kto zastąpić. Zaproponowano mi zmianę trasy lotu: z Kopenhagi lot do Warszawy, a nstępnie z Warszawy do Gdańska. Mówi się trudno. Podróż miała się wydłużyć o ponad dwie godziny...

Add a comment